Jeszcze całkiem niedawno, zaledwie kilka lat
temu kiedy ktoś mówił, że ogląda seriale, to w głowie miałam jedyny słuszny i
klarowny obraz tej osoby – ograniczona umysłowo kura domowa (lub domowy kur) z
wałkami na głowie (tudzież wałkiem w ręku), granatowej podomce w białe wzorki
przeskakująca z kanału na kanał, od „Mody na sukces” do „M jak miłość”, robiąca
przerwy na zamieszanie makaronu, żeby nie przywarł. Nic dziwnego – do tej pory
seriale jawiły nam się jako obciachowe nic nie wnoszące, a wręcz odmóżdżające
produkcje, które nie porywały ani fabułą, ani grą aktorską, ani scenerią, nie
wspominając już o drugim dnie i głębszym przesłaniu. Słusznie?
Sama przez wiele lat przez
„serial” rozumiałam tylko telenowele puszczane po wieczornych wiadomościach lub
w okolicach godziny 17, czyli o idealnej porze dla wszystkich wspomnianych
wcześniej kur, kiedy wyszorowały już ostatnią patelnię. Na całe szczęście los
zesłał mi możliwość odkrycia i nauczenia się nowej kultury oglądania seriali.
Bo, Panie i Panowie, seriale, zarówno te polskie jak i zagraniczne, wkroczyły
już na zupełnie inny poziom i z całkowitą pewnością można mówić o nowej
generacji serialowych produkcji.
Całkowicie porzucając wieczorne telenowele,
których fabuły opierają się głównie na zdradach, dramatach zamkniętych łazienek
i spektakularnych wjazdach w śmiercionośne kartony, całkowicie pochłonęły mnie
produkcje nowe, zarówno kilkusezonowce jak i miniseriale. Spokojnie mogę
powiedzieć, że przez ostatnie 2 lata obejrzałam już całkiem sporo. Moim punktem
zaczepienia, od którego zaczęłam poszukiwać nowych ciekawych produkcji, było
to, aby niosły ze sobą pewną wartość, która mnie osobiście pasuje – stąd
pierwszym serialem obejrzanym w całości była „Dynastia Tudorów” (co totalnie
zgrało się z moją ówczesną fascynacją Henrykiem VIII).