6 lat podstawówki, 3 lata gimnazjum, kolejne 3 w liceum i 5 lat na studiach. 17 lat intensywnej edukacji, po zakończeniu której nagle uświadamiasz sobie, że zaczyna Cię kręcić coś, o co w życiu byś się nie podejrzewał...
Jesteśmy wszyscy jak te dyski twarde napakowane danymi kompletnie nieprzydatnymi do życia codziennego. Oglądałam tegoroczne arkusze maturalne, do tego jeszcze znalazłam stary zeszyt z biologii z pierwszej klasy liceum, i uderzyło mnie nagle coś, czego nie zauważałam kompletnie przez cały ten czas.
WSZYSTKO, A ZARAZEM NIC.
Tym zajmowaliśmy się przez 17 lat edukacji.
To to absorbowało nasze umysły, spędzało sen z powiek, to to było głownym problemem - czy będzie pasek czy nie. Łańuchy DNA, ciągi i tangensy, rycie na pamięć rzek świata, głebokich przekazów Konrada Wallenroda, definicji Weltschmerzu i etapów powstawania mydła. I jakoś to wszystko było ważne.
To to absorbowało nasze umysły, spędzało sen z powiek, to to było głownym problemem - czy będzie pasek czy nie. Łańuchy DNA, ciągi i tangensy, rycie na pamięć rzek świata, głebokich przekazów Konrada Wallenroda, definicji Weltschmerzu i etapów powstawania mydła. I jakoś to wszystko było ważne.
Przyznam, że studia rządziły się już innymi prawami, bo przecież kierunek obieramy sobie sami. Nie mam sumienia powiedzieć tutaj, że wiedza o dunastiach Tudorów i Stuartów nie była istotna, że rysowane drzewka rozkładające zdanie na części pierwsze lub słowa na morphemy nie były fascynujace. Były, szczególnie kiedy pewnego dnia zaczynałam robić to automatycznie, a jednocześnie będąc w stanie zmieścić je na 1 kartce papieru A5 - istna błogość. Ktoś kiedyś nam powiedział, że filologia nie ma opierać się jedynie na znajomosci gramatyki - my mamy być specjalistami w dziedzinie, mamy umieć powiązać wiedzę gramatyczną z kulturą, historią, i do tego jeszcze umieć tego nauczać. Osobiście głęboko w to wierzę, w ten profesjonalizm właśnie, do którego dążyć się powinno.
Po zdanej magisterce w październiku, po minionym pierwszym od 17 lat roku spokoju, laby i spokojnego stanu umysłu bez kolosów nad karkiem i snach o promotorce, muszę przyznać, że zaczyna doskwierać mi chęć nauki.
Mało tego, chęć nauki i WKUWANIA.
Mało tego, wkuwania historii Polski, której nienawidziłam i nie rozumiałam od podstawówki.
Chce mi się czytać książki w oryginałach i wypisywać z nich słówka. Potem je wkuwać.
Chce mi się w końcu przeczytać "Pana Tadeusza" i "Zbrodnię i karę", bo omięłam je w liceum.
Chce mi się wreszcie dosiąść do gramatyki, by nikt nie mógł mnie zagiąć.
Zaczął przeszkadzać mi fakt, że znam kolejność królów Anglii ale nie wymienię obecnie nikogo z dynastii Jagiellonów. Że jedynymi zapamiętanymi datami z historii Polski są 1410 i 966. Jedynym okresem historycznym lepiej rozumianym jest etap II Wojny Światowej. Co śmieszniejsze, głębsze pojęcie tego tematu nastąpiło u mnie na studiach właśnie, na histori... USA.
I tak myślę, że ta chęć do czegokolwiek związanego z nauką, jakiegokolwiek wysiłku umysłowego z naszej strony potrzebuje czasu na wyklucie, a by jakiekolwiek pisklę chciało wykluć się i zobaczyć ten świat, potrzebuje jeszcze spokoju i ciszy. U mnie ten spokój i cisza przypadła na okres "bezedukacyjny". Widzę w tym sporą logikę i życzę każdemu podobnego doświadczenia, byście nagle zaczęli świadomie chcieć wiedzieć COŚ oraz byście podążyli za tą chęcią nie odrzucając jej ze strachem, czego nauczono nas w szkole, bo tak naprawdę dopiero w tym momencie możecie zrobić to dla samych siebie.