Są rzeczy, które kojarzą się źle. Są
dźwięki, których nie da się znieść, jak dźwięk widelca jeżdżącego po talerzu.
Są też takie zapachy, jak te, które wydziela zawartość autobusu z początkiem
wiosny, kiedy ludzie dopiero przyzwyczajają się, że trzeba myć się częściej ze
względu na zmieniającą się temperaturę. Są też słowa, które brzmią po prostu źle.
Dla mnie jednym z takich słów jest PRZYJAŹŃ.
Kiedy tak siedzę i sięgam
pamięcią do szkolnych czasów, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że miałam
kilka przyjaciółek. Miałam przyjaciółki w podstawówce, gimnazjum i liceum,
miałam też takie spoza szkoły. Przyjaciółki te były wymienne, nasze relacje
przypominały sinusoidę, raz na wozie, raz pod wozem, jak to mówią. Kiedy było
dobrze, to było świetnie, a kiedy było źle, to było tragicznie – rzadko było
między nami po prostu „w porządku”. Dziewczyny w wieku szkolnym potrafią być
dla siebie naprawdę okrutne, akurat na ten temat mogłabym powiedzieć sporo. Prawdę
mówią to za tym okrucieństwem zaczynam chyba tęsknić. Nie tak całkiem dawno
napisałam posta o tym, że czasem trzeba pozwolić samemu sobie na zakończenie toksycznej
znajomości, odciąć się grubą kreską od fałszu ze strony innych osób i iść dalej
nie oglądając się za siebie. Wspomniałam tam o typie sępa, który trzyma się ciebie
swoimi pazurami tylko po to by czerpać z tego zyski. Poniekąd widzisz co się
dzieje, masz przecież oczy i rozum, ale czekasz, bo może ona się opamięta. Mija
rok, a to nadal trwa.
Czy my jesteśmy w jakiś dziwnie
genetyczno-ewolucyjny sposób zaprogramowani na powolne, stopniowe stawanie się
coraz to bardziej zakłamanymi osobami? Czy z każdym kolejnym rokiem przy każdym
kolejnym zdmuchiwaniu świeczek na torcie jesteśmy coraz to bliżej osiągnięcia
mistrzowskiego poziomu dwulicowości? Czy naprawdę tak ciężko jest powiedzieć
komuś w twarz „Hej, generalnie to mam cię w dupie, ale mogłabyś zrobić coś dla
mnie?”.
Co czujesz, kiedy
słyszysz słowo „przyjaciel”? Przyjaciel… Osoba, której możesz zaufać
bezgranicznie, ciepło, oddanie, lojalność, prawie jak rodzina. A teraz mała
zmiana - co czujesz, kiedy słyszysz „przyjaciółka”? Nie wiem jak Was, ale mnie
coś w środku telepie na dźwięk tego słowa. Kiedy słyszę „przyjaciółka” to widzę same
infantylne akcje. Widzę róż i brokat, zrobione z muliny bransoletki przyjaźni,
wspólne pamiętniki, listy, pisanie inicjałów markerem na ławce pod blokiem. Widzę
planowanie wspólnego budowania domu, ty będziesz ze swoim mężem na dole, a ja
ze swoim na górze. Słyszę chichotanie na widok chłopaków, obgadywanie ludzi z
klasy i zwierzanie się z sercowych rozterek. Niestety, wraz z biegiem czasu i
trwania relacji widzę egoizm i fałsz. Mam dwie teorie wyjaśniające moją
reakcję. Pierwsza teoria jest czysto językoznawcza, mój niegdyś przeorany
studiami filologicznymi mózg przeanalizował to sobie i stwierdził, że tak samo
jak „nauczyciel historii” jest lepszy i bardziej kompetentny zawodowo od „nauczycielki
historii”, „lekarz” od „lekarki” i „sędzia” od „sędziny”, tak właśnie „przyjaciel”
jest w moim ogólnym odczuciu bardziej wartościowy niż „przyjaciółka”. Teoria
numer dwa to doświadczenia i traumy z koleżankami i (ha!) przyjaciółkami, które
teraz rzutują na relacje z innymi dziewczynami. Tak czy siak, którakolwiek z tych teorii by
wygrała, to i tak zastanawiam się w kim leży problem – w niej czy we mnie?
Czy to we mnie jest
problem, że spośród wielu osób na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć tych,
których interesuje nie tylko to, co mogą u mnie zyskać, ale też co się dzieje w
moim życiu? Czy to we mnie jest problem, że kiedy ktoś ma problem, to angażuję
się w rozmowę do takiego stopnia, że potrafię do godziny 2 w nocy siedzieć i
pocieszać, tłumaczyć i wspólnie analizować? Czy to we mnie jest problem, że
później ludzie widzą we mnie jedynie nadwornego prywatnego psychologa na pół
etatu, który zawsze wysłucha każdą bolącą pierdołę, a którego życie w sumie nie
ma większego znaczenia? Może to w jakiś dziwny sposób moja wina, że wiem o
każdym szczególe kiedy szykowała się na imprezę, kiedy na niej była i jak
wróciła, podczas gdy moja dwutygodniowa mentalna i fizyczna nieobecność
pozostaje kompletnie niezauważona? Może to moja wina, że nie rozpoczynam każdej
rozmowy od pochwalenia się czego to ja ostatnio nie zrobiłam, rozpisując się do
rozmiarów eseju, tylko bezmyślnie pytam „Hej, co u Ciebie?”.
Dlatego właśnie nie mam i
nie chcę mieć przyjaciółek. Nie jestem w stanie nazwać nikogo w ten sposób, bo
wiem, że to słowo niesie ze sobą negatywne nacechowanie i pewnego rodzaju
fatum, fatum poszarpanych w złości mulinowych bransoletek i potarganych
pamiętników, fochów i zadzierania nosa przez pół roku. Fatum dwulicowości i
interesowności, która na starość wyłazi z ludzi w tak jawny sposób, że sama nie
wierzę w to, że jakiejkolwiek osobie może się wydawać, że tego w jej zachowaniu
nie widać.
Koniec bycia psychologiem
na pół etatu. Koniec wysłuchiwania w kółko tych samych pierdół i bycia na każde
zawołanie.
A już na pewno żadnych przyjaciółek, tylko koleżanki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz