Setki godzin spędzonych w
najdzikszych plenerach, kolejne setki spędzone ze zgarbionymi plecami przy
obróbce. Kilkanaście setek złotych dukatów wydanych na sprzęt, dojazdy i
ciuchy, kilkanaście setek zarobionych na ślubach. Niezmierzona ilość
samozadowolenia i satysfakcji, równie niezmierzona ilość nerwów i psioczenia na
pseudomodelki. Co sprawiło, że powoli zaczęłam zwalniać, aż w końcu powiedziałam
stop?
Mam wrażenie, że istnieje
jakieś ogólnie narzucone nam przekonanie, że jak już się coś zacznie to powinno
się to skończyć. Albo, że jak już zainwestujesz w coś pieniądze, czas, nerwy,
to powinieneś w tym trwać po kres swoich dni, choćby się waliło i paliło. Wokół
nas funkcjonuje wiele ram, do których powinniśmy się wpasować, i akurat z tej
jednej udało mi się wyrwać, co jest w pewnym sensie sukcesem. Sukcesem
zamkniętym w okowach porażki.
Pamiętam, kiedy kupowałam
swoją lustrzankę. Specjalnie nie piszę „moją pierwszą”, bo w moim przypadku
moja pierwsza była też ostatnia i jedyna. Kwota sumiennie ciułana, ostatecznie
po wielkim poosiemnastkowym zastrzyku, urosła do kwoty wystarczającej do kupna
sprzętu, jakiego na tamten czas potrzebowałam. Pamiętam też słowa moich
rodziców „Wydasz tyle, a potem ci się znudzi”. Proszę Państwa, oto dowód na to,
że nie wolno wam za żadne skarby kupić sobie czegoś, czego nie jesteście pewni
w 100%. Że jeśli nie macie zamiaru w swojej pasji wytrwać minimum 50 lat, a najlepiej
to zarobić na niej tyle by wybudować dom, to lepiej wybijcie sobie z głowy
głupie młodzieńcze zachcianki.
![]() |
Sesja w Indiańskiej Wiosce w Zrębicach |
Za każdym razem kiedy
ktoś pyta się mnie czy robię zdjęcia i odpowiadam, że „Rzadko, a w sumie to już
praktycznie wcale”, spotykam się z wielkim zdziwieniem. „Cooooo?! Ale jak to,
no co ty, przecież robisz cudowne zdjęcia! No weź nie gadaj!”. To całe
„przecież robisz cudowne zdjęcia” rozbraja mnie najbardziej, bo prawdę mówiąc
nigdy od tych osób nie usłyszałam ani jednego dobrego słowa na temat moich
zdjęć jeszcze kiedy siedziałam w fotografii głębiej. Skąd więc teraz ten zryw?
No i tak się razem dziwimy – on, że nie robię, a ja, że to jakiś powód do
zdziwienia.
Skąd u licha to
przeświadczenie, że skoro coś podobało mi się kiedy miałam lat 18 KONIECZNIE
musi mi się podobać też teraz, kiedy mam lat 25? Podobno tylko krowa nie
zmienia zdania, człowiek zaś ma kompletne prawo do zmian gustów, zainteresowań
i życiowych przekonań, z czego te ostatnie odegrały chyba największą rolę w
podjęciu decyzji pt. „Przestaję się na tym fiksować, daję sobie spokój”. Poczucie, że mój zakres tolerancji na
zachowania innych ludzi coraz to bardziej się kurczy, przez co nie pozwala na
pełną szczerości i zaufania współpracę z modelką lub innym fotografem.
Zaczęłam mieć dość braku
zwyczajnego „dziękuję” po zdjęciach na rzecz odwiecznego pytania „to wyślesz mi
zdjęcia już dzisiaj?”. Zaczęłam mieć dość przedmiotowego traktowania mojej
osoby, będącej tylko żywym czymś, co naciska guziczek aparatu. Zaczęłam mieć
dość braku chociaż minimum zaangażowania a następnie wysłuchiwania narzekań, że
tu mina taka i owaka, tu mam za gruby brzuch, tam kłaki pod pachą a tam za
grubą łydkę (jeżeli faktycznie tak było to najprawdopodobniej było spowodowane
to tym, że zrobiłaś właśnie minę taką i owaką, masz gruby brzuch lub łydkę, a
pachy na zdjęcia się goli, jeżeli ma się zamiar je pokazywać, co nie wszyscy
raczyli wziąć pod uwagę). Zaczęłam mieć dość prowadzenia internetowych
znajomości „od zdjęć”, które na ulicy kończyły się odwracanym wzrokiem.
![]() |
Sesja żeglarska w Jastrzębiu na jeziorze Poraj |
Zaczęłam mieć dość tego, że ja powielam kogoś i ktoś powiela mnie, że ktoś
podświadomie kopiuje mnie i ja kogoś, i tego poczucia, że już nigdy nie stworzę
nic nowego. Gwoździem do trumny zaś był brak przyjemności z tworzenia i ciągłe
przekonanie, że to nie jest to co chcę robić, że moje zdjęcia nie są
wystarczająco dobre, a skoro już coś robić to porządnie. Tak już niestety mam,
że aby w czymś trwać potrzebuję naocznych sukcesów. Być może to oznaka jakiejś mojej
słabości, ale nie jestem wyznawczynią zasady „Nie poddawaj się mimo miliarda
kłód pod nogami rzucanymi przez los”. Nie mam w zwyczaju przeć naprzód na przekór
całemu światu tylko po to by coś udowadniać. Brak sukcesów, nawet tych małych,
blokuje mnie i odbiera radość z pracy i wiarę w jej zasadność, a co za tym
idzie SATYSFAKCJĘ, która jest chyba najważniejszym elementem jakiegokolwiek
hobby.
Stąd moje pytanie: czy w
imię niepisanej zasady o wytrwałości, pełnym zaangażowaniu, nie poddawaniu się
i nie zwracania uwagi na innych powinniśmy wbrew sobie robić coś, co nas męczy?
Czy nie mogę ze spokojnym sumieniem porzucić swojej pasji na rzecz innej, tak
samo jak ludzie rzucają pracę, która ich męczy? Czy to aż tak wielki powód do
zdziwienia, że najzwyczajniej w świecie mi się odechciało i znudziło? Czy
zmęczenie materiału to grzech?
I czy tylko mnie nasuwa się
już odpowiedź?