niedziela, 27 grudnia 2015

Kasiu, dlaczego już nie robisz zdjęć?

Setki godzin spędzonych w najdzikszych plenerach, kolejne setki spędzone ze zgarbionymi plecami przy obróbce. Kilkanaście setek złotych dukatów wydanych na sprzęt, dojazdy i ciuchy, kilkanaście setek zarobionych na ślubach. Niezmierzona ilość samozadowolenia i satysfakcji, równie niezmierzona ilość nerwów i psioczenia na pseudomodelki. Co sprawiło, że powoli zaczęłam zwalniać, aż w końcu powiedziałam stop?



Mam wrażenie, że istnieje jakieś ogólnie narzucone nam przekonanie, że jak już się coś zacznie to powinno się to skończyć. Albo, że jak już zainwestujesz w coś pieniądze, czas, nerwy, to powinieneś w tym trwać po kres swoich dni, choćby się waliło i paliło. Wokół nas funkcjonuje wiele ram, do których powinniśmy się wpasować, i akurat z tej jednej udało mi się wyrwać, co jest w pewnym sensie sukcesem. Sukcesem zamkniętym w okowach porażki.

Pamiętam, kiedy kupowałam swoją lustrzankę. Specjalnie nie piszę „moją pierwszą”, bo w moim przypadku moja pierwsza była też ostatnia i jedyna. Kwota sumiennie ciułana, ostatecznie po wielkim poosiemnastkowym zastrzyku, urosła do kwoty wystarczającej do kupna sprzętu, jakiego na tamten czas potrzebowałam. Pamiętam też słowa moich rodziców „Wydasz tyle, a potem ci się znudzi”. Proszę Państwa, oto dowód na to, że nie wolno wam za żadne skarby kupić sobie czegoś, czego nie jesteście pewni w 100%. Że jeśli nie macie zamiaru w swojej pasji wytrwać minimum 50 lat, a najlepiej to zarobić na niej tyle by wybudować dom, to lepiej wybijcie sobie z głowy głupie młodzieńcze zachcianki.

Sesja w Indiańskiej Wiosce w Zrębicach
Za każdym razem kiedy ktoś pyta się mnie czy robię zdjęcia i odpowiadam, że „Rzadko, a w sumie to już praktycznie wcale”, spotykam się z wielkim zdziwieniem. „Cooooo?! Ale jak to, no co ty, przecież robisz cudowne zdjęcia! No weź nie gadaj!”. To całe „przecież robisz cudowne zdjęcia” rozbraja mnie najbardziej, bo prawdę mówiąc nigdy od tych osób nie usłyszałam ani jednego dobrego słowa na temat moich zdjęć jeszcze kiedy siedziałam w fotografii głębiej. Skąd więc teraz ten zryw? No i tak się razem dziwimy – on, że nie robię, a ja, że to jakiś powód do zdziwienia.

Skąd u licha to przeświadczenie, że skoro coś podobało mi się kiedy miałam lat 18 KONIECZNIE musi mi się podobać też teraz, kiedy mam lat 25? Podobno tylko krowa nie zmienia zdania, człowiek zaś ma kompletne prawo do zmian gustów, zainteresowań i życiowych przekonań, z czego te ostatnie odegrały chyba największą rolę w podjęciu decyzji pt. „Przestaję się na tym fiksować, daję sobie spokój”.  Poczucie, że mój zakres tolerancji na zachowania innych ludzi coraz to bardziej się kurczy, przez co nie pozwala na pełną szczerości i zaufania współpracę z modelką lub innym fotografem.

Zaczęłam mieć dość braku zwyczajnego „dziękuję” po zdjęciach na rzecz odwiecznego pytania „to wyślesz mi zdjęcia już dzisiaj?”. Zaczęłam mieć dość przedmiotowego traktowania mojej osoby, będącej tylko żywym czymś, co naciska guziczek aparatu. Zaczęłam mieć dość braku chociaż minimum zaangażowania a następnie wysłuchiwania narzekań, że tu mina taka i owaka, tu mam za gruby brzuch, tam kłaki pod pachą a tam za grubą łydkę (jeżeli faktycznie tak było to najprawdopodobniej było spowodowane to tym, że zrobiłaś właśnie minę taką i owaką, masz gruby brzuch lub łydkę, a pachy na zdjęcia się goli, jeżeli ma się zamiar je pokazywać, co nie wszyscy raczyli wziąć pod uwagę). Zaczęłam mieć dość prowadzenia internetowych znajomości „od zdjęć”, które na ulicy kończyły się odwracanym wzrokiem.

Sesja żeglarska w Jastrzębiu na jeziorze Poraj

Zaczęłam mieć dość tego, że ja powielam kogoś i ktoś powiela mnie, że ktoś podświadomie kopiuje mnie i ja kogoś, i tego poczucia, że już nigdy nie stworzę nic nowego. Gwoździem do trumny zaś był brak przyjemności z tworzenia i ciągłe przekonanie, że to nie jest to co chcę robić, że moje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, a skoro już coś robić to porządnie. Tak już niestety mam, że aby w czymś trwać potrzebuję naocznych sukcesów. Być może to oznaka jakiejś mojej słabości, ale nie jestem wyznawczynią zasady „Nie poddawaj się mimo miliarda kłód pod nogami rzucanymi przez los”. Nie mam w zwyczaju przeć naprzód na przekór całemu światu tylko po to by coś udowadniać. Brak sukcesów, nawet tych małych, blokuje mnie i odbiera radość z pracy i wiarę w jej zasadność, a co za tym idzie SATYSFAKCJĘ, która jest chyba najważniejszym elementem jakiegokolwiek hobby.

Stąd moje pytanie: czy w imię niepisanej zasady o wytrwałości, pełnym zaangażowaniu, nie poddawaniu się i nie zwracania uwagi na innych powinniśmy wbrew sobie robić coś, co nas męczy? Czy nie mogę ze spokojnym sumieniem porzucić swojej pasji na rzecz innej, tak samo jak ludzie rzucają pracę, która ich męczy? Czy to aż tak wielki powód do zdziwienia, że najzwyczajniej w świecie mi się odechciało i znudziło? Czy zmęczenie materiału to grzech?


I czy tylko mnie nasuwa się już odpowiedź?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz