sobota, 15 sierpnia 2015

Wszystko, tylko nie przyjaciółka!

Są rzeczy, które kojarzą się źle. Są dźwięki, których nie da się znieść, jak dźwięk widelca jeżdżącego po talerzu. Są też takie zapachy, jak te, które wydziela zawartość autobusu z początkiem wiosny, kiedy ludzie dopiero przyzwyczajają się, że trzeba myć się częściej ze względu na zmieniającą się temperaturę. Są też słowa, które brzmią po prostu źle. Dla mnie jednym z takich słów jest PRZYJAŹŃ.

Kiedy tak siedzę i sięgam pamięcią do szkolnych czasów, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że miałam kilka przyjaciółek. Miałam przyjaciółki w podstawówce, gimnazjum i liceum, miałam też takie spoza szkoły. Przyjaciółki te były wymienne, nasze relacje przypominały sinusoidę, raz na wozie, raz pod wozem, jak to mówią. Kiedy było dobrze, to było świetnie, a kiedy było źle, to było tragicznie – rzadko było między nami po prostu „w porządku”. Dziewczyny w wieku szkolnym potrafią być dla siebie naprawdę okrutne, akurat na ten temat mogłabym powiedzieć sporo. Prawdę mówią to za tym okrucieństwem zaczynam chyba tęsknić. Nie tak całkiem dawno napisałam posta o tym, że czasem trzeba pozwolić samemu sobie na zakończenie toksycznej znajomości, odciąć się grubą kreską od fałszu ze strony innych osób i iść dalej nie oglądając się za siebie. Wspomniałam tam o typie sępa, który trzyma się ciebie swoimi pazurami tylko po to by czerpać z tego zyski. Poniekąd widzisz co się dzieje, masz przecież oczy i rozum, ale czekasz, bo może ona się opamięta. Mija rok, a to nadal trwa.




Czy my jesteśmy w jakiś dziwnie genetyczno-ewolucyjny sposób zaprogramowani na powolne, stopniowe stawanie się coraz to bardziej zakłamanymi osobami? Czy z każdym kolejnym rokiem przy każdym kolejnym zdmuchiwaniu świeczek na torcie jesteśmy coraz to bliżej osiągnięcia mistrzowskiego poziomu dwulicowości? Czy naprawdę tak ciężko jest powiedzieć komuś w twarz „Hej, generalnie to mam cię w dupie, ale mogłabyś zrobić coś dla mnie?”.

Co czujesz, kiedy słyszysz słowo „przyjaciel”? Przyjaciel… Osoba, której możesz zaufać bezgranicznie, ciepło, oddanie, lojalność, prawie jak rodzina. A teraz mała zmiana - co czujesz, kiedy słyszysz „przyjaciółka”? Nie wiem jak Was, ale mnie coś w środku telepie na dźwięk tego słowa.  Kiedy słyszę „przyjaciółka” to widzę same infantylne akcje. Widzę róż i brokat, zrobione z muliny bransoletki przyjaźni, wspólne pamiętniki, listy, pisanie inicjałów markerem na ławce pod blokiem. Widzę planowanie wspólnego budowania domu, ty będziesz ze swoim mężem na dole, a ja ze swoim na górze. Słyszę chichotanie na widok chłopaków, obgadywanie ludzi z klasy i zwierzanie się z sercowych rozterek. Niestety, wraz z biegiem czasu i trwania relacji widzę egoizm i fałsz. Mam dwie teorie wyjaśniające moją reakcję. Pierwsza teoria jest czysto językoznawcza, mój niegdyś przeorany studiami filologicznymi mózg przeanalizował to sobie i stwierdził, że tak samo jak „nauczyciel historii” jest lepszy i bardziej kompetentny zawodowo od „nauczycielki historii”, „lekarz” od „lekarki” i „sędzia” od „sędziny”, tak właśnie „przyjaciel” jest w moim ogólnym odczuciu bardziej wartościowy niż „przyjaciółka”. Teoria numer dwa to doświadczenia i traumy z koleżankami i (ha!) przyjaciółkami, które teraz rzutują na relacje z innymi dziewczynami.  Tak czy siak, którakolwiek z tych teorii by wygrała, to i tak zastanawiam się w kim leży problem – w niej czy we mnie?


Czy to we mnie jest problem, że spośród wielu osób na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć tych, których interesuje nie tylko to, co mogą u mnie zyskać, ale też co się dzieje w moim życiu? Czy to we mnie jest problem, że kiedy ktoś ma problem, to angażuję się w rozmowę do takiego stopnia, że potrafię do godziny 2 w nocy siedzieć i pocieszać, tłumaczyć i wspólnie analizować? Czy to we mnie jest problem, że później ludzie widzą we mnie jedynie nadwornego prywatnego psychologa na pół etatu, który zawsze wysłucha każdą bolącą pierdołę, a którego życie w sumie nie ma większego znaczenia? Może to w jakiś dziwny sposób moja wina, że wiem o każdym szczególe kiedy szykowała się na imprezę, kiedy na niej była i jak wróciła, podczas gdy moja dwutygodniowa mentalna i fizyczna nieobecność pozostaje kompletnie niezauważona? Może to moja wina, że nie rozpoczynam każdej rozmowy od pochwalenia się czego to ja ostatnio nie zrobiłam, rozpisując się do rozmiarów eseju, tylko bezmyślnie pytam „Hej, co u Ciebie?”.

Dlatego właśnie nie mam i nie chcę mieć przyjaciółek. Nie jestem w stanie nazwać nikogo w ten sposób, bo wiem, że to słowo niesie ze sobą negatywne nacechowanie i pewnego rodzaju fatum, fatum poszarpanych w złości mulinowych bransoletek i potarganych pamiętników, fochów i zadzierania nosa przez pół roku. Fatum dwulicowości i interesowności, która na starość wyłazi z ludzi w tak jawny sposób, że sama nie wierzę w to, że jakiejkolwiek osobie może się wydawać, że tego w jej zachowaniu nie widać.


Koniec bycia psychologiem na pół etatu. Koniec wysłuchiwania w kółko tych samych pierdół i bycia na każde zawołanie.
A już na pewno żadnych przyjaciółek, tylko koleżanki! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz